Opowieści o Ziemi Mszczonowskiej

Szaja, który stał się Jurkiem

Wspomnienia ocalałego Żyda z Mszczonowa, Szaji Goldmana, uratowanego przez rodzinę Rdzanowskich.

Moje życie nie było łatwe. Wojna zabrała mi najbliższych krewnych. To, że sam uniknąłem śmierci było  cudem. Ocalenie  zawdzięczam bohaterskiej postawie mojego ojca, który wyprowadził mnie z warszawskiego getta i rodzinie Rdzanowskich, której członkowie nie bacząc na grożące im niebezpieczeństwo przygarnęli mnie w najtrudniejszym dla mnie momencie. Po wojnie długo tułałem się po świecie, aż wreszcie trafiłem do Izraela. W mojej nowej ojczyźnie znowu przyszło mi się  zmierzyć z wojennym koszmarem. Dziś  mam rodzinę. Żona Rosa jest dla mnie  prawdziwą podporą. Dumą napawają mnie moje dzieci i wnuczęta. Pomimo tego, że od czasów Holocaustu  minęło już przeszło 60 lat to dla mnie piekło zgotowane przez hitlerowców jest nadal żywym wspomnieniem, które wciąż nie pozwala mi na spokojny sen.

Gdy wybuchła wojna  miałem 10 lat. Mieszkałem w Mszczonowie, w którym Żydzi stanowili niemalże połowę mieszkańców. Pamiętam szkołę koło rzeki, pomiędzy  plebanią i kościołem. Była drewniana. Nową szkołę, murowaną  wybudowano dopiero na rok przed wojną. W niej też się  uczyłem. Siedzieliśmy w ławkach z Polakami. Zajęcia zawsze rozpoczynano modlitwą. My wtedy też wstawaliśmy. Nikt nas do modlitwy nie zmuszał. Nie musieliśmy nawet wstawać, ale robiliśmy to z szacunku dla naszych przyjaciół i ich religii. Z polskimi rówieśnikami żyliśmy zgodnie. Chodziłem też  do szkoły talmudycznej, która była przy synagodze. Tam uczyłem się  naszej świętej księgi - TORY. Pracy w Mszczonowie nie było dużo. Trzeba było żyć skromnie. Rodziny żydowskie z reguły były wielodzietne. Po sześcioro, siedmioro dzieci nie było przypadkiem tylko normą. Czasami zdarzały się nawet rodziny z dziesięciorgiem dzieci.  Polacy nie posiadali tak wiele potomstwa. Wielodzietność wynikała z nakazów naszej religii.

Nasza rodzina, podobnie jak większość Żydów w Mszczonowie była uboga. Mieszkaliśmy na komornym. Wynajmowaliśmy dom od Polaka. Przed samą wojną zamieszkaliśmy w budynku żydowskim przy ulicy Zarzecznej. Mój ojciec był szklarzem. Codziennie wychodząc z domu zakładał na plecy drewniane nosidło, na którym kładł  szyby. To był jego przenośny warsztat, z którym wędrował po okolicznych wsiach, gdzie proponował swoje usługi. Zdarzało się, że drobna chuliganeria potrafiła rzucić za nim kamieniem i potłuc mu te szybki. Wtedy w domu było jeszcze biedniej. W przedwojennym Mszczonowie działał  tylko jeden duży zakład pracy, zapałczarnia. Niestety nie wszyscy mogli w niej znaleźć zatrudnienie. Miasto słynęło ze swojego rzemiosła. Wśród Żydów także było wielu rzemieślników- kaletnicy, cholewkarze, szewcy, piekarze, krawcy i inni. Moi rodacy utrzymywali się także z handlu, jak również z dzierżaw. Często od chłopów dzierżawili sady, z których owoce sprzedawali później na targach i jarmarkach.  Targi były raz w tygodniu, co czwartek, a jarmarki  co miesiąc.  Wybuch wojny kojarzy mi się z powtarzającymi się bombardowaniami i pożarami, jakie wybuchały  w mieście.

Gdy Niemcy wkraczali do Mszczonowa stałem przy drodze i patrzyłem na nich. Przez miasto ciągnęły oddziały pancerne, ale nie brakowało także wozów konnych. Powoli sunące hitlerowskie kolumny robiły wrażenie.  Wtedy jeszcze nie wiedziałem co o nich sądzić. Nikt z nas chyba nie wiedział do czego Niemcy potrafią być zdolni.   Zaraz po zajęciu Mszczonowa okupanci wprowadzili godzinę policyjną. Wieczorami zakazywali nam wychodzić  z domów, a jednocześnie podpalali nasze budynki. Pamiętam taką noc, że paliło się u jednego sąsiada i drugiego, a my całą rodziną  zastanawialiśmy się  co mamy zrobić. W końcu zaryzykowaliśmy wyjście z domu. Uciekliśmy w kierunku kirkutu. Tam były rowy. Schroniło się w nich  wiele rodzin. Ukrywaliśmy się przez kilka dni. Praktycznie nie było co jeść, ani pić. Ojcowie chodzili, gdzieś  po jedzenie, ale tego co udawało im się zdobyć było bardzo mało.  Do miasta wróciliśmy dopiero po kilku dniach. Zgromadziliśmy się koło bożnicy. Wszyscy siedzieliśmy na ziemi. Wraz z nami był też   rabin. Obok synagogi stał jego dom, a właściwie kilka budynków,  będących jego własnością. Były one drewniane.  Rabin, choć z nas najmądrzejszy chyba także nie wiedział co nas czeka. Nie przeczuwaliśmy pogromu. Dorośli wspominali pierwszą wojnę i pocieszali, że nie będzie tak źle. Że skoro wtedy dało się jakoś  przeżyć to i teraz wytrwamy. Wierzyliśmy im. Właściwie to chcieliśmy im wierzyć, gdyż  nie mieliśmy innego wyjścia. Ci, którzy mieli jakieś pieniądze i w porę  wynajęli podwody  uciekli z miasta w kierunku wschodnim.  Nas w domu było sześcioro. Byliśmy zbyt ubodzy, aby załatwić sobie, jakiś  środek transportu. Ci bogatsi Żydzi uciekli najpierw  do Warszawy, a później dostali się Związku Radzieckiego. Ojciec mojej żony był warszawskim szewcem. Jego było stać  na ucieczkę do Sowietów. Nasz okupacyjny  koszmar w Mszczonowie trwał przeszło rok. Później było jeszcze gorzej. W lutym 1941 roku na ulicach pojawiły się  ogłoszenia wzywające Żydów do zebrania się na dużym rynku (przyp. red. - obecny park pomiędzy ratuszem i kościołem).

Był śnieg i mróz. Zgodnie z poleceniem Niemców stawiliśmy się na placu. Ci kazali nam wchodzić  na wozy konne, które zostały podstawione przez okolicznych chłopów. Na każdym wozie  musiało się zmieścić  po trzy, cztery rodziny. Panował  straszny tłok. Tuliliśmy się do siebie. Tak dotarliśmy do Żyrardowa. Z wozów musieliśmy się przesiąść do wagonów kolejowych. Pociągiem zostaliśmy przewiezieni do warszawskiego getta. W gettcie zgromadzono Żydów z różnych miejscowości. Mszczonowian „upchnięto” w jednym domu. Pamiętam dużą kamienicę,  trzy- może czteropiętrową. W każdym pokoju były po cztery rodziny. W pomieszczeniach nie było łóżek. Mieliśmy tylko dach nad głową. Kamienica ta miała wewnętrzny dziedziniec.  Brama na ulicę była zamknięta. Na początku nie wolno nam było poruszać  się po gettcie. Niemcy bali się epidemii. Musieli sprawdzić, w jakim jesteśmy stanie. Poddano nas swoistej kwarantannie.   Pamiętam, jak w tamtym czasie zostałem pobity przez Niemca. Zabrał mi zupę i skatował mnie. W jakiś czas później   poprowadzono nas  na zbiorowe kąpiele do łaźni. Po latach dowiedziałem się, że łaźnie te ponoć  były na Krakowskim Przedmieściu. Po wyjściu na polską stronę pilnowali nas uzbrojeni Niemcy i żydowska policja. Do łaźni szło się  długo. Wydaje mi się, że nawet około godziny.  Nasze ubrania zostały zabrane do dezynfekcji. Za tydzień znowu poprowadzono nas do kąpieli. Gdy szliśmy z powrotem, moja mama powiedziała, żebym uciekł. Z całego rodzeństwa wybrała mnie, gdyż  miałem urodę zbliżoną do polskich dzieci. To dawało mi szansę na ukrycie się. Nie wiedzieliśmy tylko jak dokonać ucieczki. Podczas jednego z kolejnych powrotów z łaźni, gdy byliśmy już niedaleko getta, mój tata wziął mnie za rękę i niepostrzeżenie dla naszych nadzorców wciągnął  do sklepu. Był wieczór, w sklepiku znajdowało się  dużo ludzi. Gdy kolumna przeszła wyszliśmy ponownie na ulicę. Ojciec powiedział, że musi znaleźć mi schronienie. Było już naprawdę późno. Zbliżała się godzina policyjna. Musieliśmy znaleźć dla siebie nocleg. O przenocowanie  poprosiliśmy pewnego piekarza. Ten człowiek na pewno domyślił się, że jesteśmy Żydami, ale pomimo tego udzielił nam  pomocy. Kazał mi oraz  ojcu  wejść na duży piec i tam spać. Zaproponował nam też  chleba. Jak wiedzieliśmy, że kroi dla nas ten chleb to naprawdę  byliśmy szczęścili.  Pamiętam jak czułem się głodny.  Po opuszczeniu Warszawy  przemieszczaliśmy się  tylko nocami.

Do Radziejowic szliśmy kilka dni. Kierowaliśmy się do rodziny Rdzanowskich. Państwo Rdzanowscy znali mojego ojca. Widocznie odwiedzał ich  przed wojną z szybkami. Pan Rdzanowski był kierownikiem miejscowej szkoły. Wiadomo, w takim miejscu często tłukły się szyby. Ojciec najwyraźniej miał  do Rdzanowskiego zaufanie, gdyż  właśnie jego wybrał na mojego opiekuna. Po upływie kilku dni odszedł do Warszawy. Więcej go już  nie widziałem. Mojej matki oraz rodzeństwa także. Rdzanowscy bezinteresownie zajęli się  mną.  Nazwali mnie Jurkiem, Jurkiem Kołomijskim. Dawny Szaja Goldman- Żyd-  musiał  się całkowicie odmienić. Jego miejsce zajął Jurek -katolik. Najczęściej zajmowałem się wypasaniem zwierząt. To było bezpieczne zajęcie, bo przez długi czas byłem w polu, daleko od ludzi. Trzeba było zachowywać  wyjątkową  ostrożność. Byłem u Rdzanowskich około roku. W tym czasie w pobliskim pałacu  stacjonowali Niemcy. To było naprawdę niebezpieczne udzielać schronienia Żydowi. Za to okupanci karali śmiercią. Pan Radzanowski zaryzykował życie swoje i najbliższych, aby mnie ocalić. Gdy ludzie we wsi zaczęli  się domyślać, że jestem Żydem i zbytnio się mną interesować pan Rdzanowski wziął mnie na rozmowę  i stwierdził, że niestety dłużej już  u nich nie mogę zostać. Rozumiałem jego decyzję. Postanowiłem, że udam się  na południe. Nie mogłem jednak iść pieszo przez Mszczonów. Bałem się, że ktoś  mnie tam  rozpozna. Pan Rdzanowski wziął więc kolaskę i przewiózł mnie przez miasto. Tak dojechaliśmy do Piekar.  Tam mój dotychczasowy opiekun zostawił mnie, a  na pożegnanie powiedział, że nie może wiedzieć gdzie teraz zamieszkam, gdyż tak będzie bezpieczniej i dla mnie,  i dla niego. To było bardzo rozsądne.

Gdyby Niemcy chcieli na nim wymusić zeznanie nie byłby w stanie wskazać gdzie przebywam. Nowe schronie znalazłem w Lindowie, u rodziny Zielińskich.   Potomkowie państwa Zielińskich wciąż mieszkają we wsi  Lindów, która znajduje się  około 10 kilometrów od Mszczonowa. Nie tak dawno nawet ich odwiedziłem.  Przyjęli mnie bardzo serdecznie. Oprowadzili po gospodarstwie i domu. Na ich podwórku nie  ma już dużej stodoły, którą pamiętam z czasów wojny. Wiele też zmieniło się w całej wsi. Dla mnie to tak jakby wszystko wydarzyło się wczoraj, a tu przecież  minęło przeszło 60 lat. Zielińskim przedstawiłem się  jako Polak z Warszawy, który szuka schronienia. Nie odmówili mi. Za mieszkanie zaoferowałem im swoją pracę. Po jakimś czasie pani Zielińska zapytała mnie dlaczego się nie modlę. Stwierdziłem, że jestem u nich dopiero kilka dni i trochę się  wstydzę. Modlitwa to przecież  sprawa bardzo osobista. Zapewniłem ich jednak, że  jak się przyzwyczaję do nowego miejsca to na pewno zacznę się  modlić. Modlitw uczyłem się jeszcze u państwa Rdzanowskich. Miałem taką małą książeczkę do nabożeństwa, którą kiedyś znalazłem. Po paru  zapowiedzianych dniach zacząłem się modlić i robiłem to specjalnie głośno, aby pani Zielińska mnie  usłyszała. Widziałem, że odetchnęła wtedy z ulgą. Zielińscy byli starszymi ludźmi. Traktowali mnie jak wnuka. Co niedziela zaprzęgałem konia i  woziłem ich do osuchowskiego kościoła. Pamiętam jak po raz pierwszy zawiozłem ich do Osuchowa. Wóz zatrzymałem pod świątynią. Dałem koniowi jeść i raźno ruszyłem na Mszę Świętą. Szedłem przed moimi gospodarzami  i gdy wchodziłem na kościelny schodek nagle usłyszałem za sobą:  -Jurku ty idziesz do kościoła jak Żyd. Zdrętwiałem, ale po chwili  zorientowałem się, że chodzi tylko o to, iż  zapomniałem zdjąć  czapki. Później nie chodziłem już pierwszy, ale zawsze postępowałem za  Zielińskimi. Z uwagą  ich obserwowałem i  naśladowałem wszystkie ruchy. W Lindowie pracowałem przez kilka miesięcy. Zielińskim pomagał także pewien  Rysiek, niemalże rówieśnik, który pochodził z sąsiedniej wsi. Gdy po jednym z jarmarków Rysiek   wrócił z Mszczonowa,  dowiedział się, że jego rodziców zabili Niemcy. Zastrzelili  ich za ukrywanie Żydów. Rysiek nie wiedział co ma zrobić,  bardzo się miotał. W końcu jednak poszedł do swojego domu. Nie wiem co tam zobaczył, ale gdy wrócił - w złości spowodowanej żalem po zabitych rodzicach - pomstował na Żydów. Wtedy się wystraszyłem,  że może on domyśla się, iż ja także jestem Żydem i wyda mnie Niemcom. Zdecydowałem się czym prędzej odejść od Zielińskich.

Wytłumaczyłem się tym, że teraz po tragedii u Ryśka pewnie nie będzie on już mógł pracować w Lindowie, a ja sam nie dam rady podpłać obowiązkom gospodarskim,  więc wolę odejść. Opuściłem Lindów. Udałem się do sąsiedniej miejscowości. Nie potrafię sobie przypomnieć jej  nazwy.  To było kilka domków oddalonych od drogi.  Niedawno próbowałem je  odnaleźć, ale nie byłem w stanie tego zrobić. W każdym razie  w tej wsi  wszedłem do jednego z budynków. Od progu powiedziałem po chrześcijańsku- „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” i poprosiłem  gospodynię o wodę. Miałem wtedy około piętnastu  lat. Gospodyni podała mi kubek z wodą spytała dokąd się udaję. Powiedziałem jej, że mam umówioną  pracę i idę  ją wykonywać. Wtedy usłyszałem, że ona także potrzebuje pomocnika. Zaproponowała mi jedzenie. Później wypytała kim jestem i  skąd pochodzę. Potrzebowałem miejsca,  gdzie mógłbym się schronić. Było mi bardzo na rękę  jej zainteresowanie moją osobą. Po dłuższej chwili zgodziłem się  u niej podjąć pracę. Nie było łatwo, ale dość szybko pomoc. W 1944 roku do podwarszawskich miejscowości trafiło wiele rodzin ze zburzonej stolicy. U mojej gospodyni także została zakwaterowana taka familia. Ci państwo mieli córkę. Pracowaliśmy wspólnie, aż do czasu, kiedy Niemcy zaczęli szykować się na  odparcie ataku armii czerwonej.  Wtedy to do  gospodarza przyszło zawiadomienie, że ma wyznaczyć kogoś do kopania rowów przeciwczołgowych.  Na tydzień trafiłem na te przymusowe roboty. Nie skończyło się jednak na jednym wezwaniu.  Musiałem pójść także i na drugi tydzień. . Okopy były olbrzymie. Miały szerokość trzech metrów i taką samą  głębokość. Te okopy robiliśmy   niedaleko Skierniewic. Z trzeciego  przymusowego kopania uciekłem.  Niestety szybko pod dom przyjechała niemiecka żandarmeria. Pytali co z przymusowym pracownikiem. Gospodarz tłumaczył się, że nie ma kogo posłać, gdyż jest sam. Niestety Niemcy mnie zauważyli. Duży żandarm  z automatem patrząc na mnie powiedział, że mnie poznaje i spytał dlaczego uciekłem. Następnie groźnie stwierdził, że mam się z nimi zabrać i tym razem na pewno już  nie przyjdzie mi do głowy ucieczka. Hitlerowcy wzięli mnie do samochodu. Dali nawet trochę  chleba. Później w podobny sposób pozabierali z różnych domów wielu  mężczyzn, którzy postanowili wcześniej  sami zwolnić się z  kopania rowów przeciwczołgowych.

Tym razem praca było wyjątkowo ciężka. Nastała  zima (koniec roku 1944). Kopanie w zamarzniętej zmieni sprawiało olbrzymią  trudność. Jedzenia  dostawaliśmy bardzo mało. Do tego samego obozu co jak trafił też Rysiek od Zielińskich, ten sam, z którym pracowałem w Lindowie.  Wszyscy byliśmy niesamowicie wyczerpani. Niemalże słanialiśmy się na nogach. W momencie kryzysu  znowu szczęście się  do mnie uśmiechnęło. Dziewczyna tych Polaków z Warszawy, którzy zostali zakwaterowani u moich ostatnich  gospodarzy,  przywiozła mi paczkę pełną jedzenia. Niemcy robili trudności z jej przekazaniem. Jednak moja wybawicielka przekonała strażnika, że jestem jej bratem  i ona nie może zostawić mnie w taki chłód na pastwę  losu. Niemiec uległ jej prośbom. Pozostali robotnicy z zazdrością spoglądali na otrzymane przeze mnie jedzenie. Podzieliłem się z nimi. Ta otrzymana strawa była jak wybawienie.  Te prace przymusowe trwały bardzo długo. Jakieś dwa- trzy miesiące. Pewnej nocy obudzili nas wszystkich. Było około 24-tej.  Wyjątkowo  im się spieszyło. Kazali nam wstawać i iść w nieznanym kierunku. Maszerowaliśmy po  śniegu, a strażnicy pilnowali nas z koni i z samochodów. Zaspy były olbrzymie.  Wielu  nie miało  sił zmagać  się z nimi. Kto upadał był na miejscu zabijany. Odczuwałem strach i zmęczenie.  Rysiek powiedział do mnie, abym szedł za nim i stawiał nogi w te same miejsca co i on. Dzięki  temu było mi lżej maszerować. Pomógł mi bardzo. Nie wiem, czy bez jego wsparcia  nie przypłaciłbym tej nocnej marszruty życiem.  Po jakimś czasie doszliśmy  do stacji kolejowej w Skierniewicach. Na dworcu dowiedzieliśmy się że zostaniemy przewiezieni do Niemiec, gdzie teraz potrzeba siły roboczej. Nim jednak wejdziemy do wagonów pójdziemy się wykąpać i udamy się  na kontrolę do lekarza. Ten lekarz miał ocenić kto będzie zdatny do pracy. Mieliśmy na badanie  wchodzić dziesiątkami. Ja byłem w drugiej dziesiątce. Bałem się rozebrać z racji obrzezania. Gdyby wyszło na jaw, że jestem Żydem  niechybnie spotkałaby mnie śmierć. Czekałem i nie wiedziałem co zrobić. Pierwsza dziesiątka wyszła już  z kąpieli i  badania. Teraz przyszła kolej na nas. Gdy mieliśmy wchodzić serce biło mi jak młot. - Co robić?- powtarzałem w kółko.  I właśnie wtedy rozpoczął się nalot.

Sowieckie samoloty zrzucały bomby na Skierniewice. Niemcy rozpierzchli się w popłochu. Zapanowała panika. Hitlerowcy uciekali jak mogli: pieszo, konno, na rowerach. My też zerwaliśmy się do ucieczki. Wokół nas gęsto padał trup. Rysiek wziął mnie za rękę. Powiedział mi, że musimy uciekać. Był trochę starszy i czuł się za mnie odpowiedzialny. Biegliśmy szybko, aż do jakiegoś  mostu. Tam zauważyliśmy dwóch niemieckich żołnierzy  zakopujących minę. Pewnie chcieli ten most wysadzać. Rysiek kazał mi udawać, że płaczę i powtarzać, że jesteśmy z niedalekiej wsi, która jest po drugiej stronie rzeki.  Wielu Niemców rozumiało po polsku.  Ci także. Gdy wysłuchali  o co nam chodzi o dziwo pozwolili nam przejść.  Schronienie znaleźliśmy w niedaleko położonym domu. Jego właściciel dał  nam spędzić u siebie noc. Jak rano wyszliśmy na ulice  zobaczyliśmy  czerwonoarmistów.  Mostu,  po którym przebiegliśmy w nocy już nie było. Pieszo wróciliśmy do  domu. Maszerowaliśmy długo. Gdy wróciłem do swojej wsi gospodarz  ucieszył się  na mój widok.  Na podwórku stał duży samochód sowieckich łącznościowców. Zorientowałem się, że żołnierze mają chęć na młodą warszawiankę, która nie tak dawno ocaliła mnie przynosząc mi jedzenie do obozu. Powiedziałem  im, że jej nie odstąpię  nawet na krok. Powtarzałem. że to  moja siostra i muszę o nią dbać. Ojca dziewczyny   nie było wtedy we wsi. Poszedł do Warszawy sprawdzić, czy jego dom jeszcze stoi. Przez całą noc czuwałem przy mojej wybawicielce. Tym razem ja ją uratowałem. Gdy wrócił jej ociec i dowiedział się co się stało zaproponował mi, aby został z nimi, jako nowy członek rodziny. Mieliśmy razem  iść do ocalałego domu w Warszawie. Nie wiedziałem co mam robić. Liczyłem na to, że może jednak odnajdę swoich prawdziwych krewnych. Wtedy podjąłem decyzję, że udam się do Mszczonowa, którego do tej pory tak bardzo unikałem. Od warszawiaków wziąłem adres i obiecałem, że może do nich jeszcze dołączę. Przed odwiedzeniem  Mszczonowa postanowiłem, że zajrzę jeszcze do państwa Zielińskich. Dotychczasowe gospodarstwo chciałem jak najszybciej opuścić. Do tej pory bardzo mi ono odpowiadało, gdyż   było na uboczu i niewiele osób do niego zaglądało, ale muszę  przyznać, że panowała w nim  straszna bieda. Gospodarze mieli dwójkę dzieci. Byłem zmuszony nie tylko dla nich pracować, ale – z tej biedy – nawet kraść dla nich. Po kradzione drzewno do lasu poszliśmy  kiedyś z moją  przyjaciółką z Warszawy.

Lasu pilnował  leśniczy i gajowi. Wtedy o mało nas nie złapali. Uciekając sturlaliśmy się do głębokiego rowu. Do domu wróciliśmy dopiero w nocy.  O wszystkich swoich przeżyciach z ostatnich miesięcy długo opowiadałem Zielińskim. Byli zadowoleni, że przeżyłem wojnę. Pozwolili mi ponownie u siebie mieszkać i pracować dla nich. Wizytę  w Mszczonowie odłożyłem na później. Po około miesiącu odważyłem się w końcu udać się  do mojego rodzinnego miasta. Wyglądało strasznie. Było zrujnowane  Zapłakałem nad losem jego i swoim także. Żeby uciec od smutku postanowiłem szybko pójść do Radziejowic,  do państwa Rdzanowskich, którzy przecież swego czasu okazali mi tyle ciepła i troski. Gdy stanąłem w bramie ich obejścia,   przybiegł do mnie pies i zaczął się  łasić. Poznał mnie. Za chwilę wyszedł z domu pan Rdzanowski. Przyglądał się  przez chwilę, a następnie zapytał- Jurek? Czy to ty,  Jurek? Wpadliśmy sobie w ramiona. Później kazał mi opowiedzieć co się ze mną działo i jak  przetrwałem okupację. Pytał mnie też  o plany na przyszłość.  Zaproponował mi, aby wrócił do niego. Podziękowałem mu za dobre serce. Stwierdziłem jednak, że   mam gdzie mieszkać i pracować. Wróciłem do Zielińskich. Było mi u nich dobrze. Wiedziałem, że mam swoje miejsce, ale wciąż nie dawało mi spokoju dręczące pytanie o los moich najbliższych.  

Z jednej strony bardzo chciałem dowiedzieć się co się z nimi stało, a z drugiej obawiałem się, że prawda może być tragiczna i nie będę  w stanie się z nią pogodzić. Dlatego też uciekałem w codzienność. Wykonywałem swoją pracę i sam się  oszukiwałem, że jestem szczęśliwy bo przeżyłem. Czym jednak było moje życie bez krewnych. Byłem samotny, ale podświadomie nie chciałem się  do tego przyznać.  Pewnej niedzieli, gdy szykowaliśmy się do kościoła w drzwiach domu Zielińskich pojawia się moja siostra cioteczna.  Spojrzała na mnie i nieśmiało wyszeptała – Szaja? Nie mogłem powstrzymać łez. Z całej rodziny ocaleliśmy tylko my. Ja i Regina. Usłyszałem od niej, że gdy Niemców już nie ma i nic nas nie dzieli to musimy być razem. Wzięła mnie za rękę i powiedziała, że mam iść z   nią do Mszczonowa. Pani Zielińska nie mogła uwierzyć w to, że jestem Żydem. Była naprawdę zdziwiona.  Dom Reginy przy Zarzecznej ocalał. Siostra skontaktowała mnie z żydowskim  piekarzem, który kiedyś mieszkał przy ulicy Rawskiej. Jemu w 1939 roku udało się w porę  uciec do Sowietów. Nigdy nie krył tego, że miał komunistyczne przekonania. Po wojnie otworzył piekarnię w Łodzi. Znalazłem w niej pracę. Regina została we Mszczonowie. W tej piekarni zamiatałem, nosiłem mąkę, zajmowałem się wykonywaniem najprostszych zajęć. Byłem też w niej  nocnym stróżem. Moje posłanie było na workach.  Praktycznie nie wychodziłem z piekarni przez całą dobę. Za swoją pracę dostawałem chleb i kiełbasę. Dopytywałem się pracodawcy jak długo tak można żyć bez czegoś gotowanego. Na moją prośbę piekarz zamówił mi ciepłe  posiłki u sąsiadki. Ona dziwiła się temu jak jestem wykorzystywany. Później moja sytuacja nieco się poprawiła. W miarę jak do Łodzi przybywało coraz więcej Żydów ( z reguły ze Związku Radzieckiego) częściej przynoszono  do piekarni posiłki na sobotę ( przyp. red. -świąteczne posiłki). Ja  je wkładałem do pieca, a później otrzymywałem za to drobną zapłatę.  To były moje pierwsze pieniądze. Piekarz nie płacił mi gotówką. Dzięki osobom, które przychodziły  do piekarni dowiedziałem się, że wielu Żydów udaje się do Palestyny. Doszedłem do wniosku, że uczynię podobnie. Droga do Palestyny wiodła przez Niemcy.

Dołączyłem do grupy, która pieszo rozpoczęła marsz do Niemiec. Tam trafiliśmy do obozu przejściowego. Następnie skierowano nas do Włoch. Stamtąd napisałem pierwszy list do Rdzanowskich. Nie zawarłem w nim wielu szczegółów, bo nie można było wszystkiego napisać.  Korespondencja była cenzurowana. Pan Rdzanowski bardzo się  zdziwił moim wyjazdem. W korespondencji zwrotnej pytał – „jak ty mogłeś tak daleko wywędrować, pod włoskie niebo”? Później dowiedziałem się, że list ode mnie był dla niego bardzo cenny. Uratował go, gdy trafił na przesłuchanie do UB. Panu Rdzanowskiemu chciano zarzucić to, że zrobił mi krzywdę. Te parę   słów,  które napisałem  do niego z Włoch  sprawiły, że takich zarzutów nie można mu było postawić. UB-cy ponoć próbowali  mu ten list podstępnie zabrać, ale pan Rdzanowski przezornie posługiwał się jedynie jego odpisem poświadczonym przez sekretarza  radziejowickiej gminy,  Tadeusza Olenderka. Oryginał był głęboko schowany. Teraz są  już inne czasy. Możemy otwarcie mówić  o swojej przeszłości. Tym bardziej chcę  podkreślać  to, że jestem wdzięczny rodzinie Rdzanowskich za ocalenie życia.  Niedawno pan Rdzanowski pośmiertnie otrzymał medal „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”. Jestem szczęśliwy, że choć w taki sposób  mój naród mógł mu wyrazić wdzięczność za to co dla mnie uczynił.

Wracając do mojej tułaczki. We Włoszech wraz z innymi Żydami spędziliśmy dwa miesiące, po których  wsadzono nas na statek. 1500 osób upchnięto na niewielkim starym transportowcu.  Wstawiono w jego ładownie ławki, abyśmy podczas podróży mieli gdzie siedzieć. Płynęliśmy 10 dni. Statek był wyeksploatowany  i niesprawny. Wciąż łapał przechyły.  Aby się nie wywrócił, balansowano w nim ładunkiem, czyli nami.  Przemieszczaliśmy się  raz na jedną, raz na drugą burtę  i tak przez cały czas.  Gdy przypłynęliśmy do portu w Hajfie zdawało się  nam, że to koniec tułaczki.  Niestety tam zatrzymali nas Anglicy. Nie pozwolili opuścić  pokładu.  W tamtym czasie Anglicy sympatyzowali z Arabami. Nasz transport cofnięto na Cypr. W obozie na Cyprze byliśmy około roku. Do Izraela trafiliśmy dopiero pod koniec 1947 roku. W 1948 powstało nasze państwo. Po wybuchu pierwszej wojny z Arabami trafiłem do armii. Walczyłem też w wojnie w 1976. Niestety  przyszło mi żyć  w niespokojnych okresie. To trudne czasy dla wszystkich Żydów. Cały czas drżymy o własne bezpieczeństwo. Nasi sąsiedzi chcą zniszczyć Izrael. Nie jesteśmy licznym narodem i dlatego,  aby stawić  czoło ludniejszym państwom arabskim powołujemy do służby wojskowej nawet kobiety.  Moja wnuczka też  odbyła szkolenie wojskowe. Wciąż mam nadzieję, że jej pokolenie będzie mogło żyć w pokoju, choć wydarzenia ostatnich lat nie dają dobrych perspektyw na przyszłość. 

 

Wspomnień wysłuchał i przelał je na papier: 
Piotr Dymecki 

  • Władysław Rdzanowski (w środku) z Państwem Goldman. Spotkanie w Radziejowicach, początek lat 90-tych. Źródło fot. Szkoła...
  • Szkoła nr 2 w Mszczonowie. Lata 30-te XX w.
  • Tak wyglądał przenośny warsztat szklarski ojca Szaji Goldmana.
  • Synagoga, ul Poniatowskiego, lata 20
  • Zarządzenie o wysiedleniu Żydów (m. in. z Mszczonowa) wydane w 1941 roku przez okupacyjnego starostę sochaczewskiego. Arch...
  • Rodzina Rdzanowskich, Radziejowice. Zdjęcie pochodzi z portalu www. sprawiedliwi. org. pl, opisujących losy Polaków...
  • ucieczka z Mszczonowa
  • Medal i dyplom „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata” dla Państwa Klary i Władysława Rdzanowskich.

wstecz