Opowieści wojenne

Co wydarzyło się w Mszczonowie i okolicach na począteku pamiętnego roku 1945?

Co roku obchodziliśmy kolejne rocznice zakończenia okupacji hitlerowskiej w Mszczonowie. Warto pamiętać, że wojska radzieckie z naszego miasteczka wypędziły Niemców na dzień wcześniej niż  z Warszawy. Jak wynika ze wspomień mieszkańców Mszczonowa pamietajacych tamto wydarzenie  Sowieci wkroczyli do miasta nagle, zaskoczyli niemiecką obronę  i przez to walki na ulicach miasta trwały stosunkowo krótko. Czołgi czerwonoarmistów wjechały do miasta o poranku. Było wtedy bardzo zimno. Mróz sięgał ponoć - 20 stopni Celsjusza. To własnie tego dnia mszczonowski kościół parafialny stracił wieżę. Została ona strącona pociskiem z T-34, jaki stał na ulicy Sienkiewicza. Do tej pory zdania na temat powodów tego strzalu są  wśród mieszkańców podzielone. Jedni twierdzą, że na wieży kościelnej był niemiecki punkt obserwacyjny, inni natomiast, że strąceniem krzyża górujacego nad miastem nowy okupant w typowy dla siebie sposób obieścił nadejście czasów komunizmu. Jednak niezależnie od tego wydarzenia należy stwierdzić, że mieszkańcy oczekiwali nadejścia Armii Czerwonej. Okupacja hitlerowska oznaczała jednoznacznie -  śmierć  i znisczenie.

Natomiast niewiele osób w tamtym czasie mogło przewidzieć jak wygladać będzie los Polski po zwyciestwie ZSRR. Poniżej drukujemy fragment z opracowania Bolesława Dolaty i Tadeusza Jurgi „Walki zbrojne na ziemiach polskich 1939 - 1945  - wybrane miejsca bitew, walk i akcji bojowych”, w którym zawarta jest informacja na temat  działań oddziałów Armii Czerwonej , które doprowadziły do zdobycia Mszczonowa.  Następnie przypominamy dwa opisy zaczerpnięte z publikowanych już  wcześniej w Merkuriuszu „Opowieściach wojennych”. Na koniec  gorąco zachęcamy do zapoznania się  ze wspomnieniami Szymona Kobylińskiego, który okres okupacji spędził w podmszczonowskich Mściskach.  Fragment  z ksiażki NONIUSZ  jego autorstwa  dotyczy wprawdzie nie połowy stycznia,ale już  lutego 1945 roku, ale wspaniale oddaje klimat tamtych czasów i powinien okazać  się  niezwykle interesujacy dla wszystkich, którzy choć  trochę interesują  się historią  Ziemi Mszczonowskiej.  

Opublikowany   fragment zaczerpnięto z książki Bolesława Dolaty i Tadeusza Jurgi „Walki zbrojne na ziemiach polskich 1939-1945  - wybrane miejsca bitew, walk i akcji bojowych”, która ukazała się  nakładem Wydawnictwa  MON w  Warszawie w 1970 roku.  

(fragment ze stron 269-270)

16.1.1945 r. 47 brygada pancerna gwardii płk. Mikołaja Kopyłowa z 9 korpusu pancernego (2 armia pancerna gwardii l Frontu Białoruskiego) wyzwoliła miasto w ramach operacji wiślańsko-odrzańskiej.

Po przełamaniu obrony niemieckiej na Wiśle w dokonany przez armie ogólnowojskowe wyłom uderzyły związki pancerne, które gro¬miąc Niemców na kolejnych rubieżach obronnych, podążały szybko na zachód, ku Odrze.

Ścigając nieprzyjaciela w kierunku Żyrardowa, 47 brygada pan¬cerna gwardii, działająca jako oddział wydzielony 9 korpusu pan¬cernego gen. mjr. Mikołaja Wiedieniejewa, po całonocnych walkach na przedpolach Mszczonowa 16 stycznia w godzinach rannych sztur¬mem zdobyła miasto.

W ciągu dnia Niemcy ześrodkowali w okolicznych lasach znaczne siły piechoty, broni pancernej i artylerii, które usiłowały się przedrzeć na zachód. Zagrodziły one drogę 37 brygadzie piechoty zmoto¬ryzowanej płk. M. Chotimowskiego z l korpusu zmechanizowanego gen. lejtn. Siemiona Kriwoszeina, działającego w drugim rzucie armii. Po krótkiej, lecz niezwykle zaciętej walce Niemcy zostali rozbici.

A tak początek 1945 roku w okolicach Mszczonowa wspominał Szymon Kobyliński w swojej  książki „Noniusz”, która ukazała się nakładem wydawnictwa ISKRY w  Warszawie w 1986 roku. 

Byt to luty '45. Armię Krajową na naszym terenie rozwiąza¬no przepisowo, a sprytny Kazio, sierżant, kazał mi oddać pistolet. „O, nie! - powiadam. - Niby gdzie miałby on trafić? Żadnych arsenałów-przechowalni czy depozytów nie zapowia¬dano, weźmiesz go po prostu sobie, a ja dostałem gnata w prezencie od wujka Tajunia na ostatnie imieniny i nawet rąbnąłem nim szkopa. Figę z makiem! Jakeśmy szli wtedy w sierpniu, żeby zdobywać Grodzisk, Żyrardów i Warszawę, to dostałem przydziałową piątkę FN i zdałem od razu, kiedy rozwiązano pochód. To było państwowe, a ten Colt jest mój, wypchaj się trocinami".

Sprawę szybko zakończyli sojusznicy. Kwaterując w niegdy¬siejszym garażu, który przez całą wojnę służył (i do dziś służy) za ogrodowy domek mieszkalny, dobrali się bezbłędnie do schowka w bibliotece i gdym szedł przez park, usłyszałem z dala regularne trachnięcia, dziwnie mi znajome. Tak, to byt mój Colt, o czym później powiadomiła mnie pustka w schowku i łuski nie opodal. Gdyby ktoś z państwa spotkał ten egzem-plarz, nr 555-915 z wyrytym na kolbie znaczkiem SK, to to jest moje. W Muzeum Wojska sprawdzałem po gablotach, niestety, nie ma. Powędrował na Berlin, ale widocznie nie wrócił.

A propos. Lubię pewne wspomnienie z tamtych dni. Był to chyba koniec stycznia, bo jeszcze twarda zima trzymała pola i drogi w grudzie, a ja szedłem prostą, pustą szosą Mszczonów-Grójec. Od horyzontu do horyzontu nikogo, tylko zimny wiatr. Wtedy zobaczyłem hen, na widnokręgu, malutki punkcik pośrodku szosy. Zbliżał się powoli, powoli, aż nabrał wyrazist¬szych kształtów jeźdźca na koniu. Ściślej mówiąc: na koniku, na malutkim mierzynku, kudłatym niby kundel.

Za to żołnierz był długi jak tyka, podwyższony dodatkowo spiczastą futrzaną czapką, karabin uwiązany szpagatami dyndał niedbale u ramienia, stopy niemal szorowały po ziemi. Kiedy się zrównał ze mną, wstrzymał podjezdka i powiedział basem:
- Ej. pan. Do Bierlina daleko?
- Budiet - mówię mu na to - siemsot kiłomietrow z hakom.
- Nu, niczewo - on na to. - Pojechali!l trąciwszy szkapę piętami, ruszył truchcikiem dalej, malał, malał, aż znikł z oczu na przeciwległym krańcu widnokręgu. Jestem pewien, że dojechał.

Niedługo po tym spotkaniu powiadają mi koledzy, że się tworzy właśnie milicja, o czym miałem tu zameldować. Dodają, iż jest coś na kształt nieoficjalnego rozkazu, powiedzmy: zalecenia naszych byłych dowódców, aby w jej szeregi nie dostawały się męty i szumowiny, jako że w istocie (czego już nie opisywałem, acz i to barwny kawałek narracyjny, zwłaszcza o pewnym Wicku z Kaczkowa) bandytów i rabusiów. nazywają¬cych się fałszywie w czasie wojny ,,desantami", było sporo. Bez wątpienia chętnie zaczęliby chadzać z legalną bronią na wierz¬chu, jako władza; trzeba ich czym prędzej ubiec.
Tak więc ze Stachem i Stefanem zgłosiliśmy się do wójta, gdzie za całe wyposażenie dano nam słowo „dobra jest!" i wpisano do książki z nalepką „Milicja Obywatelska Gminy Piekary". „A broń? Znajdźcie sami, niby to broni mało, co? I na rękach miejcie opaski, a na czapkach orzełki sobie zróbcie. Odmaszerować".

Oczywiście oni obaj wydobyli od razu skądeś doskonałe karabiny, a ja zostałem jak głupi bez niczego, bo przecież nawet bez pistoletu. l oto pewnego dnia wędruję sobie ze Mszczonowa tarczyńskim traktem i widzę - w oszroniałej oziminie coś błyska. Skręcam w pole, by wnet się przekonać, że tam leży prześliczny niklowany KBK, taki zręczny i poręczny, cacko. Idę spokojnie, aż tu nagle pyr-pyr-pyr, nadlatuje kukuruźnik -płócienny dwupłat i, jak nic, siada akurat tuż obok mojego, mojego karabinka. Przy czym łamie sobie pod ogonem koniec płozy. Wyskakują dwaj lotnicy. Jeden pyta o kierunek ku Żyrardowowi (dwukrotnie miałem takie spotkanie z kuku-rużnikicm lądującym dla sprawdzenia kursu u przechodnia), a jego towarzysz rozgląda się po bezkresnym polu, patrzy też ze strapieniem na kikut płozy. l wtedy musiał zobaczyć ten KBK! Wziął od razu, dobył z kabiny jakieś druty i przykrępował broń jako protezę pod maszyną, po czym najspokojniej wsiedli i wystartowali, uwożąc taki wspaniały okaz i taką okazję...

Ktoś się wreszcie ulitował i odstąpił za byle co grubego piechocińskiego Mausera, który notabene potwornie iskrzył z lufy, podobno stukniętej na końcu, a wcelować zeń w cokol¬wiek było niemożliwością. Tak naprawdę, to tylko orzełka miałem przepięknego, bom go sam z pietyzmem wycyzelował w puszkowej blasze. No i służyłem czas niejaki - bez atrakcji jakichkolwiek i wydarzeń większych niż legitymowanie lazęgów lub odpędzanie majster-klepków od czołgów, które szkopi pozostawiali tu i ówdzie po drogach. Baliśmy się, czy tam nie zostawiono min, ale wnet daliśmy spokój, bo skoro nikt nie wyleciał w powietrze, widocznie „min niet". Tylko prochu artyleryjskiego w czarnych rureczkach wziąłem zapas spory do zabawy. Zatyka się taki makaron zapałką z jednego końca, podpala z drugiego i wtedy sycząc, dymiąc i pryskając iskrami, śmierdzący patyczek pomyka chyżo po ziemi jak odrzutowy wąż.

A kiedy przyszedł wreszcie pierwszy wielki alarm, okazał się finałem całej sprawy. Gnaliśmy nocą na przełaj do Piekar, gdzie już zastaliśmy tłum tych, którzy mieli bliżej, i też nic nie wiedzieli o celu zbiórki. Wzywano nas z pierwszej izby budynku gminnego, gdzie po skompletowaniu całości stanął w drzwiach olbrzymi radziecki żołnierz z bagnetem na broni. Wzywano po dwóch-trzech do następnego pokoiku. Tam pytano, czy się chce służyć dalej, ale to już będzie gdzie indziej, w obcym rejonie, daleko stąd. Stefan powiedział, że zostaje w milicji, a Stach i ja, że nie. On miał tu narzeczoną, a ja byłem akurat w trakcie zdawania - co nieco spóźnionej, prawdę rzekłszy -małej matury. Toteż zdaliśmy broń, opaski, Stefanowi dałem swojego „artystycznego" orzełka i wyszliśmy innymi drzwiami na podwórko.
- A nie będzie to ruska milicja? - dopytywał się ktoś poniewczasie. - Bo nas przecież ten starszyna ruski pytał...- Jaka tam ruska - mówił drugi - a bo ty umiesz po ichniemu? No i tak skończyła się moja służba w siłach bezpieczeństwa.


Opublikowany fragment zaczerpnięto z książki Szymona Kobylińskiego „Noniusz”, która ukazała się  nakładem wydawnictwa ISKRY w Warszawie w 1986 roku. Gorąco zachęcamy Czytelników Merkuriusza do zapoznania się  z całą  książką „Noniusz”. Warto poznać  historię życia jednego z najsławniejszych mieszkańców Ziemi Mszczonowskiej. 

  • Okładka książki Sz. Kobylińskiego

wstecz