Opowieści wojenne

Wspomnienia Ireny Domalskiej z czasów Powstania Warszawskiego

Z płonącej Warszawy do Mszczonowa. Wspomnienia dziecka

Kiedy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie, Irena Domalska miała zaledwie sześć lat. Mieszkała wraz z rodziną na Czerniakowskiej. Ojciec prowadził zakład fryzjerski przy Podchorążych, drugi miał w Wilanowie. Matka była damą, elegancka, zadbana, bywała na salonach. Dom był pełen życia. Wydawało się, że nic nie może tego zburzyć.

Ale przyszła wojna.

Jej ojca Niemcy zabrali prosto z zakładu. Tak, jak stał w fartuchu i spodniach. Nie zdążył wrócić do domu. Matka próbowała go odnaleźć, szukała przez Czerwony Krzyż, przez wszystkie możliwe kanały. Bez skutku. Ślad po nim zaginął na zawsze.
Wkrótce potem Warszawa zaczęła płonąć. Na Czerniakowie spadały bomby, waliły się domy, podwórka zamieniały się w gruzowiska. - Pamiętam, jak wychodziliśmy z mieszkania - wspomina Irena. Na podwórku leżał zabity człowiek. To było pierwsze takie doświadczenie śmierci w moim życiu.

Matka chwyciła ją za rękę i drugą starszą siostrę. Do tego tobołek z kilkoma rzeczami. Nie było już tramwajów, taksówek, nikt nie wiedział, jak się poruszać po mieście. Ale matka miała jeden cel: uciec, dotrzeć do swojej matki, babci Ireny, która mieszkała w Mszczonowie, przy Zarzecznej, w drewnianym dworku z charakterystycznym dachem „na rybi ogon”.

- Jechałyśmy ciężarówką, pamiętam tylko hełmy - mówi Irena. Nie wiedziałam wtedy, czy są polskie czy niemieckie.
Wysiadły w pobliżu Sokolni. Matka od razu ruszyła w stronę domu. Tam, przy babci, poczuła ulgę. - Była pierzyna, był ogród z warzywami, była nadzieja - wspomina. - Mama była przeszczęśliwa, że dotarłyśmy całe i żywe.

Po wojnie wróciły do Warszawy. A raczej do tego, co z niej zostało. - Mama nie potrafiła odnaleźć naszego domu - opowiada. - Szłyśmy ulicami, ale wszystko było zrównane z ziemią. Jedno wielkie rumowisko. Pamiętam, jak jej łzy kapały. Nawet ich nie ocierała.
Dom na Złotej w którym mieszkała siostra ojca, jeszcze stał. Przez chwilę schroniły się tam, dostały gorącą herbatę. Spały na zbijanych z desek skrzyniach. - To było upokorzenie narodu - mówi Irena.

Mszczonów był wtedy dla wielu azylem. - Dużo ludzi tu przybyło - potwierdza Wacław Domalski. - Ci, którzy mieli tu rodziny, byli uratowani. Ale nawet obcy znajdowali schronienie. Ludzie spali po dworach, w kartofliskach, chowali się w rowach. Nie było dokąd iść. Nie było jak żyć.

Wacław, mąż Ireny, pamięta opowieści ojca, że z Mszczonowa było widać, jak płonie Warszawa. Czerwień nieba, łuna pożarów - to wspomnienia, które zostały z nimi na zawsze.

„To była jedna wielka katastrofa ludzka - mówi dziś Irena. - Jedno wielkie zmęczenie. Głód, lęk, bezdomność. Warszawiacy nie wiedzieli, w którą stronę się udać. Wszystko było zbombardowane, wszystko było stracone.”

Dziś wspomnienia Ireny i Wacława Domalskich są nie tylko zapisem losów jednej rodziny. Są świadectwem tego, jak wyglądała ucieczka z piekła i jak wiele znaczyło wtedy zwykłe, ludzkie schronienie. Mszczonów okazał się miejscem, które dawało więcej niż dach nad głową - dawał cień nadziei.

Wywiad przeprowadziła: Barbara Gryglewska
Opracowanie: Aleksandra Kacprzak